jan0403 jan0403
120
BLOG

Przygoda literacka i wyznanie wiary

jan0403 jan0403 Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 0


Na obwolucie książki wydanej w 1982 roku przez PAX czytam takie słowa księdza Jerzego Chmiela:


 Opowieści Brandstaettera nie sposób czytać obojętnie. To nie tylko przygoda literacka… to wyznanie wiary… Gdybym przed jakimś sądem (a sądem dla każdej książki są jej czytelnicy) miał wyrazić końcowe słowo o tej opowieści, to bym powiedział: Wysoki Sądzie! Czegoś podobnego nie spotkałem dotąd w literaturze!


Mowa oczywiście o czterotomowej powieści Romana Brandstaettera Jezus z Nazarethu. Podpisuję się pod tym. Czegoś takiego nie spotkałem dotąd w literaturze. Rzeczywiście bowiem o książce tej można opowiadać dwojako. Po pierwsze, to dzieło mistrzowskie w każdym elemencie literackiego kunsztu, po drugie zaś, to most łączący zanurzonego w doczesności czytelnika z tym, co niewyobrażalne, transcendentne, Bytem samym w sobie. Chociaż to niezwykle trudne, chciałbym udać się w krótką podróż śladem tej książki, jak robiłem to dotychczas, śladem Piękna.


Znakiem książki wybitnej, literackiego arcydzieła, może być to, że nie traci ona na wartości, mimo że opowiada o wydarzeniach doskonale znanych. Kiedy przystępujemy do czytania, znamy nie tylko początek, znamy również koniec, a także przebieg wszystkich etapów. Powieść opowiada bowiem najbardziej znaną, a jednocześnie najważniejszą na świecie historię. Historia ta jednak rozrasta się tak do wewnątrz, jak i na zewnątrz. Kierunek wewnętrzny to wypełnianie obrazu, to setki szczegółów, to przecudnie, chociaż bez przesytu, z klasyczną elegancją malowane pejzaże, przede wszystkim Judei i Galilei, to liczne obserwacje obyczajowe, to również niezwykle plastycznie kreślone sylwetki Maryi i Józefa, apostołów, uczniów, faryzeuszy i saduceuszy, a także innych postaci z kart Ewangelii oraz takich, które w Biblii nie występują. W powieściowej przestrzeni wyróżnia się oczywiście Miasto Święte, Jerozolima, ze swoimi ulicami i zaułkami, z murami i bramami, Pałacem Heroda i Górą Oliwną, Doliną Cedronu i Sadzawką Siloah, ale przede wszystkim z dwoma miejscami najświętszymi, spinającymi dzieje w jedność, Świątynią Pańską Salomona, z niezwykłym pietyzmem opisywaną przez autora, znakiem wybraństwa Izraela, oraz Golgotą, Świątynią Nowego Testamentu, na której stanął Krzyż, znak Nowego Przymierza, otwarta Brama do Raju. To rzeczywiście sam środek powieściowej przestrzeni, ale piękno roztacza się wszędzie, również na jej peryferiach. Tam w pełnej przedziwnego uroku scenerii toczy się zwykłe, a zarazem niezwykłe życie. Pogodzenie tych dwóch, zdawałoby się, sprzecznych żywiołów możliwe stało się oczywiście wskutek obecności Tego, który odwiecznym zrządzeniem połączył w sobie boskość i człowieczeństwo. Wiemy, co wydarzyło się w Kanie Galilejskiej, gdzie podczas godów po raz pierwszy objawił się Syn Człowieczy. Ale podczas tych samych godów Syn Człowieczy też jadł i pił, i cieszył się czasem danym na zabawę. Widzimy jednocześnie Jego pierwszych uczniów oraz ich rozterki i wahania:


Ci dwaj uczniowie, przyzwyczajeni do postów i wstrzemięźliwości od mocnych napojów, z dużym zmieszaniem przyglądali się biesiadnikom, którzy zajadali smaczne potrawy, zalatujące ostrą wonią czosnku i cebuli, i popijali z powolnym smakoszostwem wyborne wino; potem udręczony wzrok przerzucili na swojego Rabbiego, pragnąc odczytać z wyrazu Jego twarzy, jakie jest Jego mniemanie o ludziach oddających się wprawdzie z umiarem, ale mimo to z jawnym zadowoleniem tak wybornemu jedzeniu i piciu. Efraim sam przyniósł potrawy i wino i postawił je przed Jezusem, po czym zręczni i szybcy słudzy obsługiwali Jego dwóch uczniów, którzy patrząc pytająco na Rabbiego, nie śmieli tknąć mięsa ani wina. Jezus sięgnął ręką do misy. Jadł ze smakiem pieczoną na ogniu cielęcinę, polaną sosem, zaprawioną ostrymi korzeniami, a potem wziął kielich ze złotym winem, przyłożył go do ust i popił kilka łyków, a moc tego wina pochodzącego z latorośli Pańskiej rozweseliła Jego wnętrze i napełniła je ciepłem. Dopiero wtedy Filip i Nathanael, naśladując Jezusa, również sięgnęli do miski, a potem z lękiem ujęli w drżące dłonie kubki i pili wino, i pomyśleli, że Johanan ben Zecharia, Niestrzyżony, z ogniem na głowie, nigdy nie pił wina i uprawiał nieustanne posty, ale skoro ich Rabbi pije wino i spożywa dary Boże, i to na godach weselnych, na pewno czyni dobrze, więc i oni pójdą śladem Jego dobrych uczynków, dostosują tryb swojego życia do Jego trybu i żyć będą według Jego życia. Jedli więc smaczne potrawy i pili wino, które rozweseliło i rozgrzało ich wnętrze, i byli szczęśliwi wielkim szczęściem z powodu swojej obecności u boku Jezusa.


Kiedy czytamy takie słowa, a jest ich w powieści znacznie więcej, doświadczamy wieloma zmysłami miejsc, czasu, tak brzemiennych dla ludzkości, a jednocześnie doświadczamy wnętrza człowieka, wnętrza uszlachetnionego łaską samego Boga.


I w ten sposób stanąłem na rozdrożu, bo przytoczony fragment pociąga w dwóch kierunkach. Można bowiem wspomnieć teraz o walorach opisowych powieści, można też podążyć tropem ludzkiej psychiki. Zostawmy na razie ludzkie wnętrze, jeszcze tu wrócę, a przyjrzyjmy się epickości dzieła Brandstaettera. Epicką panoramą trzeba bowiem nazwać to dzieło. Znaczna część powieściowej akcji toczy się wprawdzie w ludzkiej psychice, a także na pograniczu wieczności i doczesności, styl zaś pisarza nie jest stylem wielkich pejzażystów, charakteryzuje się nieraz bowiem eleganckim umiarem, to jednak świat pod piórem Brandstaettera staje się lepki, pełen zapachów, zlany kaskadą barw, a przede wszystkim przesycony niezwykłą atmosferą obyczajowości żydowskiej. Z tego świata wyrasta sam pisarz, wnuk rabina, pisarz, który chrześcijaństwo przyjął w wieku już dojrzałym. Przedstawiany przez niego świat głęboko został osadzony w tradycji ludu wybranego. Z podobnym pietyzmem i z podobną fascynacją jak Świątynię Pańską opisuje przebieg żydowskich świąt i obrzędów, nie tylko Święta Pesach, ale i innych, na przykład Święta Namiotów czy Święta Świateł. Oto charakterystyczny fragment, wzięty z rozdziału „Święto Namiotów”:


Lewici zadęli w rogi baranie. Otwarły się bramy Świątyni. Niezliczone tłumy w odświętnych strojach wypełniły wszystkie dziedzińce. Mężczyźni trzymali w prawej ręce lulaw, wiązankę z gałązek mirtowych, wierzbowych i palmowych – była ona znakiem jesiennej modlitwy o błogosławiony deszcz – a w lewej etrog, owoc cytrusowy, znak obfitych żniw. Dziękowali Panu za łaskę życia (…) Ku sadzawce Siloah ruszył pochód. Otwierał go wyznaczony przez losowanie w tym dniu kapłan. Kroczył w otoczeniu najstarszych kapłanów i lewitów i trzymał w obu dłoniach złoty dzban, przeznaczony do czerpania wody z cudownej sadzawki. Za nimi szli według ustalonego porządku najprzedniejsi uczeni w Piśmie Świętym, mędrcy i znawcy Prawa, dostojnicy świątynni, nadzorcy skarbu, soli, oliwy, drewna, pieczęci, kluczy i bram, bydląt i ptaków ofiarnych, przełożeni piekarzy wypiekających chleby pokładne, piwnic  z winem sakralnym, komór z kadzidłem, sagan, dowódca straży świątynnej, za nimi przedstawiciele Sanhedrynu i dostojnych rodów, a na samym końcu bezimienny tłum wiernych.


Ile tu szczegółów, ile charakterystycznych wyliczeń! A wszystko tchnie niezwykłym pięknem, pięknem wynikającym z wiary i wierności tradycji ludu Izraela. Ale to nie wszystko, to nie najważniejsze, to tylko imponujący fundament, urzekające tło. Postąpmy krok wyżej. Znajdziemy tam bogate obszary ludzkiej psychiki. Znajdziemy tam Maryję z jej niewyczerpaną, błogosławioną miłością, a jednocześnie przepełnioną wiernością, pokorą, Maryję przyjmującą z niepokojem, ale i ufnością Niepojęte. Widzimy Józefa i jego odpowiedzialne decyzje, poprzedzone dramatem, i jego zmagania z Tajemnicą, i wreszcie jego cudowną więź z żoną i jej Synem. Są też apostołowie ze swoją wiarą, ale zarazem pełni pytań, wątpliwości, strachów, idący za swoim Nauczycielem aż na Górę Oliwną, a potem przerażeni śmiercią Jezusa, a następnie zmagający się z niewyobrażalną tajemnicą Zmartwychwstania. Widzimy mechanizmy zła w duszy Kajfasza, widzimy tchórzostwo i gnuśność Poncjusza Piłata. Prawdziwym jednak arcydziełem psychologizacji postaci jest historia Judasza. To nie tylko dramatyczne rozdarcie pomiędzy dobrem a złem, zakończone bezwzględnym tryumfem tego drugiego, ale przede wszystkim fascynująca opowieść o człowieku poszukującym swojej drogi, szczęśliwym z powodu Chrystusowego powołania, wsłuchującym się w Jego naukę, a następnie coraz częściej wątpiącym, poddającym się szatańskim podszeptom, starającym się uwierzyć w słuszność zdrady, aż wreszcie przeżywającym ostateczną klęskę w chwili samobójczej śmierci. Przerażający jest ten obraz upadku człowieka:


Wołał i żebrał, i tłukł się w piersi, i wył w świętą Pustkę: - Zgrzeszyłem, Panie, wydając krew niewinną! – a zgrzytająca zębami nieskończoność Elohim odpowiedziała mu szelestem zasłony, a od tego szelestu ścierpła skóra na Judzie i poczuł się tak, jakby niewidzialna siła zdzieliła go siedmiokrotnie po plecach, a potem oddaliła się i odeszła. Juda nie miał tu już niczego do szukania. Ogarnęła go bezbrzeżna samotność. (…) Gdy znalazł się za murami miasta – okolica była w tym miejscu pusta i dzika – ogarnął go lęk przed śmiercią. Jak gromada głodnych wilków obskoczyły go wyjące zmory, niepokoje, trwogi. Pan odszedł od niego i więcej nie ma już dla Judy ratunku. Jest potępiony w niebie i na ziemi (…) Gałąź złamała się, a martwe ciało Judy runęło między żelastwo i szczerby glinianych naczyń. Z pękniętego brzucha wypełzło wężowisko jelit. Pies podniósł łeb, wciągnął w nozdrza wiatr i kołując, z pyskiem przy ziemi, nieufnie zbliżał się do zwłok.


Ale dusza Judy była już obojętna na los swojej cielesnej powłoki, albowiem idąc przez wielką samotność, szukała Elohim, który ukrył się i zaszył w niedościgłym czasie.


Idąc wzwyż wśród znaczeń „Jezusa z Nazarethu” dochodzimy wreszcie na sam szczyt. Powieść Brandstaettera to bowiem przede wszystkim historia Zbawienia, a właściwie niekończącego się nigdy Zbawiania. Tu ciągle poruszamy się na granicy między Nieskończonym a Doczesnym, od wieków Ustanowionym a nieustannie Stającym się, między Boskością a Człowieczeństwem, między Życiem a Śmiercią. Mieliśmy okazję zobaczyć śmierć Judasza, śmierć, która jest ostateczną klęską, zobaczymy Śmierć, która otwiera Życie, Śmierć Chrystusa. Wcześniej trafiamy jednak na inną poruszającą scenę, wskrzeszenie Łazarza. Wyobraźnia autora stworzyła taki obraz:


Stał twarzą zwrócony do jaskini. Uchodziła z Niego niewidzialna Moc i poczwórnym wichrem wiała przez dolinę kości, podrywała piszczele, pędziła przed sobą czaszki (…) Pan dla jednego tylko człowieka odmienił na mgnienie oka niewzruszony ład, który ustanowił w krainie śmierci od czasu grzechu pierworodnego (…) donośny głos Pana przyzywał jednego człowieka, przyzywał go po imieniu, i dla dokładności i nieomylności wymieniał imię jego ojca i imię ojca jego ojca, przyzywał Eleazara, przyzywał jego martwe, rozkładające się imię, obumarłe litery imienia, ich nędzną przemijalność, ich proch, i każdą literę powoływał do życia, pobudzał jej krwiobieg, scalał z resztą liter, łączył, ściśle zespalał jak ogniwo z ogniwem, wprowadzał je w ruch, w przelewanie, w płynność, w rytm, a potem w to imię już scalone i związane w jedną całość tchnął swój oddech i imię poczęło ożywać, i otwarło się na przyjęcie powracającej duszy, która runęła z żarłoczną zachłannością w jego ożywioną imienność.


Eleazar poruszył się.


A potem przychodzą wydarzenia, które świat odmieniły na zawsze. Najpierw zjawia się po ludzku przeżywana śmierć, z niewysłowionym bólem i poczuciem niezmierzonej samotności:


Ogień kłębi się pod czaszką, usta są jak spalona pustynia, piersi pękają z braku powietrza, w gardle dławi pragnienie. Ciało unosi się i całym ciężarem opiera bądź na gwoździu w stopach, bądź na sedile, na drewnianej, zwodniczej podpórce (…) a potem opada i znów się podnosi (…).


Na koniec Śmierć otwarła się ku Życiu. Przyszło Zmartwychwstanie:


Panowała niezmącona cisza.


Olbrzymi niewidzialny Cień


Przesunął się po wierzchołku Golgothy,


Ocienił macierzyńską skałę


I długą, fioletową smugą


Spoczął na niej,


Jak ongi


Na zamkniętych powiekach


Młodziutkiej Miriam.


A nad Golgotą świecił wówczas księżyc, a przed grobem rozstawiono straże, a grób zasłaniał olbrzymi głaz.


Można by jeszcze długo pisać o tej przecudnej powieści, która stała się genialnym poematem wyśpiewującym to, co nazywamy przełomem dziejów, to, co jest pomostem pomiędzy Starym a Nowym Testamentem, nieustannym dzianiem się, człowieczą drogą. Ta niezwykła opowieść kończy się bowiem takim oto obrazem pewnego starego faryzeusza:


Starzec wzruszył niedowierzająco ramionami i wspierając się na lasce, szedł powoli pod górę, do swojego domu bielejącego na stoku wzgórza wśród ciemnych cyprysów, drzew miłych Panu. Tak, słyszał o Mężu z Nazarethu. Słyszał o Jego mądrości i dobroci, o naukach i cudach, o Jego męczeńskiej śmierci i o zmartwychwstaniu. Nie mógł dopatrzeć się winy w Oskarżonym. Uważał za czyn haniebny wydanie syna Izraela w ręce pogańskich oprawców. Ale Jeszua ben Josef Mesjaszem? Jeszua ben Josef Synem Bożym? Jeszua ben Josef zmartwychwstał?


Starzec westchnął. Przystanął. Usiadł na przydrożnym głazie.


Zamyślił się.


A był on praojcem tego, który tę opowieść o Jezusie z Nazarethu napisał.


Jego późny wnuk już się przestał wahać. Doszedł do pełni wiary, o czym świadczy stworzone przez niego literackie arcydzieło.


jan0403
O mnie jan0403

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura